Prowadziłem szkolenia dla wszystkich fabryk, kiedy jeszcze tam pracowała. Podczas kolejnego telefonu dowiedziałem się, że wielu zazdrości jej ogromnego kroku w karierze. Jak się szybko okazało, zmiana wcale nie była awansem na wyższe stanowisko. Z zapartym tchem słuchałem o tym, jak doszło do znalezienia swojej drogi. Dziękuję Pani Aneto, że pozwoliła mi Pani poznać swoje kulisy kariery.
Aneta Olbrychowska
Właścicielka przedszkoli Happy Bees
Przez 15 lat pracowała w korporacjach. W życiu kieruje się intuicją i nie boi się zmian. Stara się chwytać nadarzające się okazje, bo jeżeli los podaje coś na tacy to nie wypada odmawiać. Od 10 lat mieszka i pracuje we Wrocławiu, który wybrała na swoje miejsce na ziemi.
Wojciech Paździor: Witam Panią, sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania.
Aneta Olbrychowska:
Tak, oboje jesteśmy teraz w innych miejscach. Poznaliśmy się parę lat temu w firmie Whirlpool - ja byłam HR Managerem w działach rozwoju produktu, Pan, z tego, co pamiętam, prowadził różne szkolenia i spotkania integracyjne.
Tak, szkolenia dla kadry menedżerskiej i mistrzów w trzech fabrykach.
Sporo wtedy się działo, ale teraz też chyba nie możemy narzekać na nudę! (śmiech)
Jak zaproponował mi Pan ten wywiad to zastanawiałam się, o czym będziemy rozmawiać i doszłam do wniosku, że gdybyśmy spotkali się rok czy dwa lata temu, to o prowadzeniu własnej działalności mówiłabym w samych pozytywach. Dzisiaj jestem na trochę innym etapie i podzielę się na pewno bardziej obiektywnymi i świadomymi wnioskami.
I na tym mi zależy, chcę pokazać możliwie obiektywne spojrzenie na różne ścieżki kariery i sukces.
To dobrze Pan trafił! (śmiech)
Proszę opowiedzieć, jak rozwijała się Pani kariera?
Rozpoczęło się to dawno, dawno temu, daleko stąd. (śmiech)
W wieku 21 lat zaczęłam pracę w Whirlpool Polska w Warszawie. Byłam pierwszą kobietą w tej 6-osobowej wówczas firmie. Przez 3,5 roku rozwijałam się od stanowiska sekretarki, przez asystentkę dyrektora do pracy w dziale marketingu. W czasie pracy podjęłam studia zaoczne na kierunku zarządzanie i marketing na SGH.
W ’97 przeszłam do działu marketingu w Merloni Indesit [producent sprzętu AGD – W.P.]. Kiedy zaczęłam myśleć o zejściu ze ścieżki marketingowej, w firmie pojawił się pomysł na zbudowanie działu HR i dyrektor zarządzający zgodził się powierzyć mi ten obszar. W tym celu rozpoczęłam studia podyplomowe na kierunku zarządzanie ludźmi w firmie na Akademii L. Koźmińskiego. Wtedy HR to była nowość dla wielu firm w Polsce. Zanim skończyłam studia, firma przeniosła się do Łodzi. Nadszedł czas na kolejną zmianę. Znalazłam pracę w wydawnictwie jako Dyrektor HR. Trochę dumna nazwa stanowiska, ale to było moje pierwsze większe doświadczenie w tym obszarze. Kiedy firma wpadła kłopoty finansowe, zaczęła cięcie kosztów od zwolnienia HR.
Był rok 2000. Właśnie obroniłam dyplom na studiach podyplomowych i dostałam pracę w Samsung Electro-Mechanics na stanowisku HR Manager. Otrzymanie tej pracy było dla mnie powodem do dumy. Ciekawym doświadczeniem był proces rekrutacji „sterowany” z Korei – aplikację można było wypełnić tylko online, a wtedy Internet jeszcze raczkował. Znajomy wysłał aplikację bez mojej wiedzy i niespodziewanie ktoś zadzwonił do mnie z zaproszeniem na spotkanie. Nie chciałam iść na tę rozmowę, bo już wiedziałam że to jest stanowisko HR odpowiedzialnego za R&D (działy rozwoju) i wydawało mi się, że nie dam rady. Ale w końcu zebrałam się na odwagę, a raczej pomyślałam „a co mi tam, pójdę, zobaczę jak wygląda rekrutacja na takie stanowisko”. Kiedy poszłam na umówione spotkanie, w sali zobaczyłam sześciu Koreańczyków. Wtedy wiedziałam, że mam dwa wyjścia: albo uciekam, albo wchodzę i dobrze się bawię. Usiadłam i słuchałam. Niewiele rozumiałam, jako że Koreańczycy mówią w tzw. „koglish”, czyli korean-english. Na szczęście jeden z nich wychowywał się w Stanach Zjednoczonych i tłumaczył na angielski. Od początku stwierdziłam, że przy nich taki mały żuczek jak ja nie ma szans i podeszłam do sytuacji zupełnie na luzie. I mnie przyjęli! (śmiech) Tworzyliśmy firmę od zera, przyjmowaliśmy pierwszych pracowników. Na początku nie mieliśmy nawet biurek. Po dwóch latach znowu zadziałały czynniki zewnętrzne, mój Samsung Electro-Mechanics, został wchłonięty przez Samsung Electronics – moje stanowisko zostało zredukowane… (wprawdzie ok. 2 lata później „mój” Samsung zaproponował mi powrót do pracy, ale ja byłam już wtedy w innej rzeczywistości).
Kiedy było już pewne, że moja praca w Samsungu dobiega końca, wiedziałam jedno: mam już dość zaczynania od nowa w nowej firmie. Postanowiłam zainwestować w drugi język i wyjechałam na 3-miesięczny kurs do Francji. Po 2 miesiącach stwierdziłam, że nawet nieźle mi idzie. To był okres kryzysu i znajomi ostrzegali, że nie warto wracać, bo z pracą w Polsce jest ciężko. Szybka decyzja i zaczęłam studia podyplomowe na wydziale Nauk Politycznych, w języku francuskim. (śmiech) Uczyłam się tego języka od 2 miesięcy! Miałam 30 lat i studiowałam z 20-latkami. Było to dość nietypowe i czasami na tym korzystałam – np. ubezpieczenie dostałam za darmo, bo cennik mieli do 29. roku życia (śmiech). Ale ja się w tym świetnie odnalazłam! Była to przygoda mojego życia!
Po roku ukończyłam studia i wróciłam do Polski. Przez parę miesięcy po powrocie nie mogłam znaleźć pracy. Któregoś dnia zadzwonił znajomy z Francji, który wyjechał na staż do Whirlpool we Włoszech. Dał mi znać, że Whirlpool szuka HR-a do działów R&D we Wrocławiu (do przejętej rok wcześniej firmy Polar). Przesłał im moje CV i parę tygodni później miałam spotkanie z dziewczyną z HR na lotnisku w Warszawie. Drugie spotkanie miałam we Wrocławiu i… mnie przyjęli. Po powrocie z Tuluzy nie byłam już tak przywiązana do mojego rodzinnego miasta, więc wyjechałam. Ponad 6 lat byłam HR Managerem w działach R&D (Global Product Organization). Okazało się, że znalazłam swoje miejsce na ziemi, a dwa miesiące później poznałam mojego przyszłego męża! (śmiech)
Kiedy przyszedł moment przełomu i skąd pomysł na przedszkole?
Cztery lata temu dopadło mnie typowe wypalenie zawodowe. Męczyłam się, coraz więcej drobnostek mnie uwierało. Dużo myślałam o tym, co zrobić. Coraz częściej pojawiała się myśl o własnym biznesie. Miałam nawet sny, które były bardzo symboliczne i były dla mnie swego rodzaju porządkowaniem moich przemyśleń. W jednym z nich wspinałam się na szczyt góry i idąc podziwiałam piękne widoki. Ale po wejściu na szczyt okazało się, że patrząc z góry, to wszystko to atrapy – ta piękna góra była po prostu makietą z rusztowaniami i zdjęciem krajobrazu. Na górze był autokar firmowy, który miał wszystkich zwieźć na dół. Ja zdecydowałam, że zejdę sama na piechotę. Później świadomie analizowałam ten sen, bo to był jeden z wielu różnych sygnałów, na jakim etapie życia zawodowego jestem. Patrzyłam z dystansu na wiele rzeczy, które dla firmy były super ważne – wizyty „big bossów”, język korporacyjny, poprawność polityczna, walka o „visibility”, cykliczne procesy, jak oceny roczne, ankiety zaangażowania pracowników, itp. Wydarzenia, które determinują cykl życia w korporacji jak, nie przymierzając, pory roku... Z punktu widzenia człowieka spoza firmy nie mają one żadnego znaczenia, a w korporacji wytyczają codzienność. Dostrzegłam wiele aspektów tej pracy, które wcześniej wydawały mi się atrakcyjne (jak te piękne zbocza wysokiej góry), a później okazały się rozczarowaniem. Ale to myślenie to był długi proces.
Pewnego dnia, po ciężkim i mocno rozczarowującym spotkaniu z moim ówczesnym szefem, przypadkowo rozmawiałam ze znajomą, która prowadziła przedszkole, do którego uczęszczała moja córka. Od słowa do słowa zdecydowałyśmy się na współpracę. To był piątek. W sobotę poszłam do fryzjera i ścięłam włosy „na chłopaka”. To był dla mnie symboliczny dowód na to, że jestem gotowa na radykalną zmianę. Przez prawie pół roku wieczorami i w weekendy przygotowywałam się do nadchodzącego „nowego”. Planowałam, robiłam stronę internetową, urządzałam przedszkole. W Whirlpool miałam świetny zespół, który mnie bardzo wspierał, więc łatwiej mi było zamknąć wszystkie sprawy przed odejściem. Kiedy odchodziłam, dyrektor, który mnie zatrudniał w Whirlpool, a później był moim coachem, Mark Markram, powiedział mi: „nareszcie się odważyłaś!” (dzięki sesjom coachingowym wiedział, jak bardzo byłam tą pracą zmęczona, ale wiedział też, że byłam bardzo do firmy przywiązana i też przez to nie mogłam się odważyć na jakiś konkretny ruch!)
Teraz prowadzę dwa przedszkola anglojęzyczne Happy Bees – we Wrocławiu na Wojnowie i w Mirkowie.
Co z perspektywy dwóch lat już Pani wie o wyjściu z etatu na swoje?
Jest wiele plusów choć są też, po 3 latach już to wiem!, i minusy.
Opieka nad dziećmi to ogromna odpowiedzialność. Ja nie sprawuję tej opieki osobiście – zatrudniam do tego kilkanaście osób. To wymaga ode mnie dużego zaufania do mojego zespołu, za który ręczę przed rodzicami i dziećmi. Dlatego tak ważne jest, aby osoby zatrudnione były naprawdę profesjonalistami! To duże wyzwanie (mówiąc językiem korporacyjnym, który mam już w DNA!).
Z minusów, najgorsza jest chyba nieprzewidywalność. Zdarzają się sytuacje, które potrafią przewrócić życie do góry nogami, czasami z dnia na dzień. Do takich sytuacji zaliczyłabym np. odejścia pracowników albo telefony rodziców (np. niedzielę podczas niedzielnego śniadania!), że coś się wydarzyło i, zdaniem rodzica, winę za to ponosi przedszkole. Niektórzy rodzice potrafią naprawdę podciąć skrzydła, zrzucając niesłusznie odpowiedzialność na nas. Na szczęście zdecydowana większość jest przyjazna, docenia i chwali to, co robimy.
Bardzo dbam o to, żeby prowadzenie własnego biznesu, nie odbywało się kosztem rodziny – to trudne, ale też nie wyobrażam sobie prowadzenia takiej działalności bez wsparcia mojego męża, na którego zawsze mogę liczyć. Córka z kolei „dba” o to, żebym pamiętała o tym, co w życiu ważne i nie wpadła w pracoholizm. (śmiech)
Największym plusem prowadzenia własnej działalności jest elastyczność i niezależność. Mogę codziennie zjeść spokojnie śniadanie z rodziną, wyprawić córkę do szkoły, a potem odebrać ją przed 16 i zawieźć na zajęcia dodatkowe. Pracując w korporacji, nie miałabym takiej możliwości. Wypracowałam sobie też rytm dnia, jaki mi najbardziej odpowiada: do południa zajmuję się sprawami administracyjnymi, później wychodzę na spotkania. Jeżeli potrzebuję, mogę sobie zrobić czwartek wolny na przedstawienie w szkole u dziecka, a popracować w sobotę czy niedzielę, kiedy jest u koleżanki. Pracuję dużo. Tyle samo, a może i więcej niż w korporacji, ale taka forma daje mi większy spokój i komfort niż praca od 9:00 do 18:00.
Ważne jest też to, że teraz jestem odpowiedzialna za swoje decyzje tylko przed sobą. Nie muszę się nikomu tłumaczyć ze słuszności jakiegoś pomysłu, występować o „approvale” (no chyba że u męża! ;-), robić czegoś, z czym się nie zgadzam, do czego nie mam przekonania. Byłam na to już gotowa, a w korporacji, będąc bardziej indywidualistką niż „żołnierzem korporacyjnym”, miewałam z tym problemy. (śmiech)
Natomiast nadal szukam odpowiedzi na pytanie: jak się nie wypalić?
Odeszła Pani z korporacji, z ciepłego etatu. Czy w ogóle przydaje się to doświadczenie?
Oj tak, nawet bardzo. Zawsze utożsamiałam się z wartościami Whirlpool (w końcu jest to firma, w której przepracowałam w sumie 10 lat!) i szczerze mówiąc trochę przemycam je również do swojej działalności. Patrząc z dystansu, wiele procesów, procedur też ma duży sens. W korporacji czasem je doceniałam, czasem mnie uwierały czy dusiły w ciasnych ramkach… ale teraz, będąc na innym etapie życia zawodowego, sama je czasami wdrażam! Nela, która przez parę lat była w moim zespole „Whirlpoolowym” śmiała się, że świat się kończy – Aneta tworzy procedury i regulaminy! Ale ja żartuję, że teraz to one mają sens, bo to ja je tworzę (śmiech). Poza tym zawsze zostawiam sobie taką furtkę, że kiedy procedura nie ma sensu, to nie należy jej stosować. (śmiech)
Nigdy nie byłam fanką formalności, ale jeśli ryzykuję nie tylko swoim kapitałem ale i swoją reputacją jako osoby prowadzącej placówki przedszkolne, to moim priorytetem jest minimalizowania ryzyka popełniania błędów. W korporacjach mówi się o delegowaniu, ale niewielu menedżerów potrafi to robić. Prowadząc dwie placówki, nie mam wyjścia. Pracownicy muszą pracować samodzielnie i być niezawodni. Dlatego muszą wiedzieć, co jest dla mnie ważne i czego od nich oczekuję.
Co w pracy daje Pani najwięcej satysfakcji?
Zadowoleni rodzice i dzieci, które nie chcą wyjść, dają dużo pozytywnej energii! To super uczucie kiedy dziecko negocjuje z czekającymi rodzicami, żeby zostać jeszcze minutkę, jeszcze dwie. Mamy też historie dzieci, które w innym przedszkolu bardzo źle się adaptowały, nie chciały zostawać, a od nas nie chcą wychodzić. To potwierdza nam, że u nas jest naprawdę fajnie, fajniej niż gdzie indziej. Wspaniale jest widzieć postępy, jakie robią dzieci, np. te najmłodsze, kiedy zaczynają mówić albo śpiewają po angielsku. Zawsze też jestem wzruszona, kiedy „moje” dzieci występują na różnych uroczystościach przedszkolnych.
Ogromną nagrodą są też rodzice którzy zapisują dzieci z polecenia znajomych, których dziecko do nas uczęszcza czy uczęszczało. To bardzo budujące!
Silną podporą jest zgrany zespół. Stworzenie go nie jest łatwe – specyfika pracy jest zupełnie inna niż ta, którą znam z korporacji. Ale jeżeli mimo wszystko udaje się stworzyć zgrany zespół, wtedy to tym bardziej cieszy!
W trudnych momentach prowadzenia biznesu staram się pamiętać o tych drobnych sukcesach. To pozwala robić kolejne kroki.
Co doradziłaby Pani ludziom chcącym dokonać takiej dużej zmiany w swojej karierze?
Ważny jest moment. W pierwszym kroku potrzebna jest gotowość i dojrzałość, bo trzeba się liczyć z tym, że może się nie udać. Przez wiele lat byłam pewna, że jestem zwierzęciem korporacyjnym. Dopóki pewne rzeczy nie zaczęły mi zgrzytać. Wiedziałam, że to nie jest problem z firmą, tylko ja się zmieniłam i już nie pasowałam. U mnie ten proces trwał ok. 2 lata. Męczyłam się coraz bardziej, ale nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Bałam się porzucić bezpieczną posadę, o ile posady w ogóle mogą być bezpieczne. (śmiech)
Tyle ludzi dusi się w swojej pracy, ale nie wiedzą co zrobić. Miałam szczęście, że przypadkiem znalazłam swoja wizję. Kiedy zakładałam firmę, miałam wiele obaw, ale wierzyłam, że potrafię to zrobić. Co było dla mnie zaskakujące, jak mówiłam komuś w firmie, że odchodzę i co będę robić częstą reakcją było „ale ci zazdroszczę”.
Ale nie mam chyba takiej jednej złotej rady.
Co doradza Pani znajomym, którzy mają dość swojej pracy?
Jeśli mają pomysł, to już dużo. Myślę, że dobrze jest go „wzdłuż i w szerz” przegadać. Wtedy można się przekonać, czy temat nadal wydaje nam się atrakcyjny. Do znudzenia przerabiać różne scenariusze, żeby się przekonać, czy jesteśmy na nie gotowi. Dobrze jest mieć osoby, którym można zaufać i których można się poradzić. Ważne jest też wsparcie. Dużą wartość mają kontakty w branży, w którą planuje się wejść. Jeżeli znamy kogoś, kto zajmuje się biznesem, o którym myślimy, warto spróbować poprosić o pomoc – nie wszyscy są bezwzględnymi rekinami biznesu – zdarzają się też ludzie (śmiech) Może się okazać, że za tego typu rady trzeba będzie zapłacić, ale warto to wziąć pod uwagę!
Osoby, które nie mają pomysłu i nie wiedzą, co chcą robić, odeślę do Pana na coaching (śmiech).
Nie umawialiśmy się na taką radę (śmiech)
Mówię poważnie, bo to jest najtrudniejszy etap. Znajomi nie zawsze pomogą, bo większość ludzi boi się zmian albo próbuje narzucić swoje pomysły. A tak naprawdę każdy musi znaleźć w sobie to, co daje mu satysfakcję.
Często słyszę dookoła, że ludzie chodzą do pracy, bo muszą. Ja pracuję, bo lubię i to staram się też pokazywać mojej córce. Czasami, kiedy zarzuca mi, że „znowu” pracuję, mówię jej: „Ty ciągle rysujesz, bo lubisz, a ja dużo pracuję bo lubię!” (śmiech) Myślę, że takie podejście nie jest powszechne. Niestety jest takie przekonanie, że trzeba pracować, to jest obowiązek i pracy nie trzeba lubić. Ja uważam, że nielubiana praca to straszna męka i że to wielkie szczęście, jeśli się lubi swoją pracę, bo spędzamy w niej kawał życia...
Podejrzewam, że to, że większość ludzi nie decyduje się na odejście z firmy wynika z braku pomysłu. I tu chyba nawet nie chodzi o brak odwagi, jak się czasami słyszy. Dobry pomysł daje odwagę. Ja też nie miałabym odwagi, gdybym nie miała pomysłu, w który uwierzyłam. Trzeba to odnaleźć samemu albo z pomocą osób, które zajmują się tym profesjonalnie. Ja też miałam swojego coacha.
Znalezienie pomysłu było najtrudniejsze. Każdy nadaje się do czegoś innego i każdy musi szukać swojej ścieżki.
Pani Aneto, dziękuję za spotkanie po latach i życzę wielu uśmiechów w pracy.
Dziękuję i zapraszam znowu do przedszkola :)
Autorski cykl wywiadów z (nie)zwykłymi ludźmi. Opowiadają o różnych ścieżkach kariery, zdradzają swoje sekrety o odwadze, awansach, rekrutacji i czerpaniu satysfakcji z pracy. Każdy z gości chętnie pomoże, jeśli i Ty zaoferujesz swoją pomoc.
Zachęcamy do zadawania pytań i dyskusji pod wywiadami.